Ten blog najlepiej jest czytać od początku...

Chcę, aby ten blog był jak książka: aby płynął wartko jak woda, dodawał otuchy jak Słońce, aby był poruszający jak powietrze i dawał oparcie jak ziemia, tworząc w Tobie wewnętrzną przestrzeń, pozwalającą inaczej spojrzeć na to, co już znasz...

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Życie to praca zbiorowa - odsłona I

To zdanie było jak mantra, odtwarzało się w moim mózgu wciąż i wciąż.
To nie było coś, co sobie wymyśliłam. TO PRZYSZŁO.

Jak wspomniałam, codziennie pytałam bliskich, jaki dziś dzień?
A oni - ze stoickim spokojem - codziennie odpowiadali.
Potem zrozumiałam, że z powodu zaników pamięci każdy dzień był dla mnie początkiem życia.
Pamięć dotycząca wcześniejszych doświadczeń powoli wracała, tzn. gdy już raz dowiedziałam się, że jestem Dorota, to pamiętałam. Natomiast bieżące informacje gdzieś znikały.
Podobnie było z obecnością bliskich. Oni wychodzili na chwilę, a mi się wydawało, że ich nie ma wieki...

Nie miałam poczucia czasu, wszystko się zatrzymało. Życie zaczynało się dla mnie z każdym dniem. Nie byłam świadoma ciała, więc było mi obojętne.
Tylko bardzo bolało....

Jedna rzecz była dla mnie ważna. Najważniejsza. LUDZIE.
Bez żadnych problemów nawiązywałam relacje z otoczeniem: pacjentami, leżącymi razem ze mną na sali pooperacyjnej (gdzie mnie trzymali stale - ze względu na ciężki stan), z personelem, z sanitariuszami, którzy mnie wozili po mieście z kliniki do kliniki...
Każdy człowiek był wyjątkowy, był "kimś", był ważny.
Nie pamiętam twarzy tych osób, ale do dziś pamiętam ich energię. Tak, oni byli dla mnie istotami energetycznymi - nie widziałam ich, ale czułam to, co z nich emanuje, czułam ich prawdziwe "ja". Te osoby były autentyczne, rozpoznawałam je poprzez ich czyny i słowa, które kierowali w moją stronę.
To trudno opisać.
Kontakty z nimi dawały mi dużo radości. Ofiarowywali mi swoją fizyczną siłę, swoje intencje, zainteresowanie, chęć niesienia pomocy. Dźwigali nosze (leżałam w klinice na piętrze, gdzie nie było windy!), rozmawiali ze mną jak z "normalnym" człowiekiem, dowcipkowali. To bardzo dodawało otuchy. To mnie trzymało przy życiu.

Wtedy moja - stale obecna - "mantra" zaczęła pasować do rzeczywistości.
Nie analizowałam tego moim racjonalnym umysłem. Wtedy w ogóle nie używałam umysłu w ten sposób. Wtedy przede wszystkim CZUŁAM.

Mogę więc napisać, że "poczułam" wtedy moją mantrę, jej istotę.
Teraz to potrafię opisać:

ŻYCIE TO PRACA ZBIOROWA
Chyba najbardziej chodzi tu o słowo praca.
W potocznym rozumieniu myślimy o pracy zawodowej, o pracach domowych, o różnych czynnościach celowych, które planujemy i wykonujemy. Praca kojarzy nam się z aktywnością wykonywaną w celu zarabiania pieniędzy.
Natomiast tu słowo praca miało zupełnie inne znaczenie:
Praca to wszytko, co robimy, co myślimy, praca to nasze intencje i słowa.
Praca to CAŁA NASZA ŻYCIOWA AKTYWNOŚĆ.

Nigdy nie znajdujemy się pustce, nigdy nie jesteśmy sami.
Wszystko, cokolwiek robimy, dotyczy też innych.
Stale znajdujemy się w związkach, relacjach, zależnościach, wzajemnych stosunkach - jakkolwiek to nazwiemy.
Kolejnym więc etapem było poczucie totalnej jedności, jaką stanowią wszyscy ludzie. Różnimy się tylko wyglądem, zainteresowaniami, tym jakie pełnimy w życiu role... Ale ta nadrzędna siła, jakiś nieokreślony, lecz niezwykle silny, a jednocześnie łagodny i stabilny, porządek spaja wszystkie żyjące istoty ludzkie.
Jako ludzie jesteśmy różnymi manifestacjami, różnymi aspektami tego samego.
Czego?
Nie wiem. Nie potrafię tego nazwać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz